Płynęły dnie za dniami, lata za latami; kędyś, daleko, w wesołe pary łączyli się tancerze i zakochani; pracownicy z plonami w dłoniach wracali do ognisk domowych, wojownicy z chwałą na czołach nieśli zwycięskie sztandary, po cmentarzach płonęły pochodnie żałobnych parad i kwitły róże kochającymi dłońmi zasadzone.
Organizatorzy zapraszają na wydarzenie towarzyszące nowej wystawie stałej w Muzeum Pana Tadeusza, premierę słuchowiska „Białe noce” w reżyserii Marzeny Sadochy. 15 października 2021 (piątek), godz. premiera online tekst i reżyseria: Marzena Sadocha występują: Marta Parzychowska i Piotr Nerlewski wykonanie i kompozycja piosenek: Patrycja Hefczyńska/Broad Peak z udziałem Pawła Chrzanowskiego realizacja dźwięku: Julia Nowaczyńska kurator projektu: Paweł Zaręba Wyobraźcie sobie, że powietrze nagle staje się różowe. Albo zaczyna się epidemia. Albo słońce przestało wschodzić. Jak będziemy potem żyć? Jeśli przeżyjemy. Wyobraźcie sobie śmierć stu tysięcy ludzi w jednym roku. To wydarzyło się naprawdę, to wydarzyło się w tamtym roku. Tego nie można sobie wyobrazić, nie ma do wyobrażenia tego wszystkiego wystarczająco dużych przestrzeni. A to jeszcze nie koniec. Samotność chorych w szpitalach na stadionach pod białym światłem jarzeniówek i samotność zdrowych zamkniętych w klatkach z betonowych bloków są podobne. Rozbierają człowieka do jego części podstawowych i pokazują przestraszoną słabość. Pomiędzy monologi miłosne, trochę jak odległe wspomnienie lata, kiedy jeszcze można było jechać nad morze, las był otwarty a ludzie całowali się bez zachowania dystansu. Trochę jak majak znudzonego jednostajnym krajobrazem, kuchnia, pokój, okno, umysłu. Różewicz rozbiera wiersz z poezji i w sytuacji po katastrofie, stoimy z nimi w tym samym martwym punkcie. Wyobraźcie sobie, że jest po katastrofie. Bo jest. Tekst: Marzena Sadocha.
Chodzi o to, że późną wiosną i latem, słońce skrywa się pod horyzontem, ale nie tak nisko, żeby zapadła całkowita ciemność. Światło rozprasza się, co powoduje, że w nocy jest jasno. Podczas niektórych białych nocy, słońce zachodzi bardzo późno, tzn. około połnocy, natomiast w niektórych miejscach nie chowa się ono wcale.
Zgoda na lądowanieDom jak kurnik, taki, że gdyby się oprzeć albo kopnąć, to wszystkie deski poleciałyby na ziemię, a część złamałaby się wpół, zbutwiałe to wszystko. Że im przez lata na łby nie pospadało, to nie wiem. Może chodzili na palcach i nie darli się ani przy pieprzeniu, ani w czasie chryi, inaczej tego nie widzę. Jeszcze na samym skraju górki ten dom postawiony, zaraz przy zakręcie na Rożnowice. Jak się jechało ciężarówką, to piątki można było Pilotowi w oknie przybijać. Musiało się to wszystko trząść w środku, jak jedli albo spali, ja bym tak długo nie wytrzymał, ale co ludzie mają zrobić, kiedy wyjścia nie mają? A tam jeden pokój, kuchnia i wychodek na dworze, a gęb do wykarmienia dwanaście, no, jedenaście i pół, bo Pilota za pół liczyli. Czy tam chodziłem? A skąd, tylko raz czy dwa za dziecka byłem, żeśmy się umawiali z Pilotem i Andrzejem u mnie, ale najczęściej na polu, w paryi albo w Grodzkim Lesie. Ale wtedy, ten raz, co byłem, to nawet pamiętam, a z pięć lat może miałem. Wchodziło się jak do szopy, a nie do domu, pod nogami ziemia, słoma ze ścian wyłaziła i zwisała z sufitu, tynki odrapane, ale nie to najbardziej pamiętam. Pierwszy raz przestraszyłem się ciemności, bo wchodziło się w biały dzień, a tam noc, żadnego okna w sieni, tylko naprzeciwko kuchnia, ale daleka mi się wtedy wydawała i jasna, jakby nie z tego domu. Nie wiem, czy to wszystko naprawdę, ale coś musi być na rzeczy. Teraz mi się wydaje, że jak już przyjdzie i na mnie pora, a z nas trzech tylko ja zostałem, to pójdę tą sienią do gdyby się nie zachciało Pilotowi tego stawu i tej panny, toby chowa się tu pomału, to nie jest tak, że raz, dwa i od razu ciemno, wyciągniętej ręki nie widać. Na samym początku w szarówce znikają drzewa, potem dachy domów, okna, ludzie, a w końcu stojące na polach krowy. Świat robi się czerwony, jakby zajął go pożar. Człowiek trochę się tego boi, ale gdzieniegdzie prześwituje granat, który to wszystko próbuje ugasić, i od razu serce się mniej telepie. Każde lato u nas tak się zaczyna i kończy, chyba że leje, to wtedy jest popielato, jakby ludzie wyciągnęli popiół z węglarek i rozpylili w powietrzu, tak to sobie od dziecka wyobrażałem. Kiedy leje, to na podmokłe łąki wychodzą czasami bociany i chudymi nogami zapadają się tak, że nie mogą ruszyć z miejsca, śmiesznie to wygląda z boku. Lisy, a najbardziej je lubię, chętniej wychylają głowy z nor i już w dzień zaczynają kursować jak taksówki w wielkich miastach, tam i z powrotem. Ta czerwień bardziej ludziom niż zwierzętom miesza w głowach, częściej niż zwykle patrzą w niebo, potem zaciskają pięści i idą przed siebie, a gdyby ich zatrzymać i zapytać: „Dokąd żeście się wybrali?”, nie umieliby nic odpowiedzieć. Staliby jak wybudzeni z głębokiego snu, z otwartymi gębami. W takie dni Pilot szedł z łopatą na górkę i patrzył, od której strony może zacząć kopać. Stał nieruchomo w czerwonym krajobrazie i zadzierał od północy.– Zabiorę się za staw od pola Firlitów – powiedział nagle pod sklepem i zarechotał swoim żabim więcej, tylko to jedno zdanie. Normalnie głowę miał zawsze przechyloną do tyłu, ale kiedy się śmiał, to wyglądało, jakby się miał zaraz przewrócić, bo głowa jeszcze niżej mu szła, prawie że do dupy.– Ej, Pilot, ciebie to do cyrku by mogli wziąć, salta byś robił w tył – mówili mu ludzie, a on chyba nawet nie wiedział, że to było do nawet kiedyś, że on te salta, kurwa, ćwiczył! Nie jako dziecko, stary koń już był. Zaszłem do niego, bo go parę dni pod sklepem nie widziałem, a tak to dzień w dzień, ale drzwi do chałupy zamknięte. To zajrzałem do szopy, a ten stał, przechylał się i podskoki w miejscu robił. Zatkało mnie na amen. Czy on tak od małego chował się gdzieś i marzył, żeby się zwinąć z jaką trupą? No, każdy ma marzenia, wiadomo, ale on taki dość chudy i kurdupel, nie za zwinny. Studnie umiał kopać, nie powiem, najmowali go, jak nie pił, wtedy zastrzeżeń nie mieli, ale do takich akrobacji to on się nie nadawał. Jak skakał, nogi ledwo odrywał od ziemi i z siedem razy na dziesięć się wypierdolił. Stałem tak i nie mogłem przestać patrzeć, raz mi się śmiać, a raz płakać chciało, trudno się w tym raz z nim tak miałem, że raz smutno, a raz wesoło, jak żeśmy byli mali, może w drugiej klasie. Czasem do szkoły chodził, a częściej nie, tygodniami się nie pojawiał, potem na chwilę przyszedł, czytać się nigdy dobrze nie nauczył, podpisać co dwie litery. No to się nauczycielki pytały Andrzeja i mnie, żeśmy z nim kolegami najbliższymi byli: „A Mariusz gdzie?”, bo tak było Pilotowi na imię. Ale myśmy tylko głowy spuszczali i ramionami wzruszali, że nie wiemy – i taka była prawda. Myśleliśmy, że starzy mu robotę dają, do szkoły nie pozwalają chodzić, a tu się okazało, że nie. Szedł codziennie, worek na plecy zarzucał, nawet „Zostań z Panem Bogiem” matce odpowiadał, bo tak wszyscy tutaj nauczeni, ale do ławki nie trafiał. I co? W rowach po sześć, siedem godzin leżał albo po krzakach się chował i jak się już wydało, to przyszedł do szkoły cały wyobijany. Starzy mu chyba jeszcze nigdy tak nie wpierdolili jak wtedy, choć bili go regularnie. A jak się ktoś zapytał, czemu go tak długo nie było i skąd te siniaki i strupy, to mówił, że na wojnie był, okopów pilnował, jako partyzant po lasach latał. No i właśnie wtedy po raz pierwszy mnie ten płacz i śmiech razem wzięły. A teraz się tak zastanawiam, że może on wcale wtedy nie zmyślał, tylko tę wojnę rzeczywiście widział, ojczyzny pilnował, za matkę i ojca strzelał do wroga? Chuj go wie. Ja to powiem otwarcie: parę lat u Niemców żyłem i choć wiadomo, że abażury z ludzkiej skóry robili, to takich jak Pilot się tam teraz szanuje, opieka, pielęgniarki, czyste szpitale, zapachowy papier w klopie i taka wypłata za chorowanie, że robić nic już nie trzeba. No, tak powinno być i u nas, a nie kręcenie młynka koło głowy. Taka choroba to nawet gorsza, niż jak się jest bez nogi, bo takiej choroby nie widać, człowiek chodzi po świecie, a wydaje mu się, że lata nad ziemią. Pilot miał tak od zawsze, że nagle przestawał mówić i tylko patrzył w jedno miejsce. Można było wtedy do niego gadać, ale on już odlatywał daleko i chyba nie najgorzej mu tam było, bo nie chciał szybko wracać. No ale jak powiedział, że będzie staw kopał, to się zaśmiał i śmiał się głośniej niż zwykle, z samego środka, jakby mu trzęsło wszystkimi wnętrznościami. Tylko raz słyszałem, żeby się tak śmiał, ze dwadzieścia lat wcześniej, jak mu się dałem przejechać na motorze. Zdziwiło mnie wtedy, że to aż tak, ale teraz, kiedy jestem starszy, a chłopaków już nie ma, wszystko bardziej pojmuję. No a jak już powiedział o tym stawie i ucichł, to się zapatrzył w dal, wstał i poszedł bez kopać w najpiękniejszy jestem zbyt sentymentalny, ale lepszego dnia nie mógł sobie wybrać. Trzeba by tu chwilę pomieszkać, pobudzić się rano, żeby wiedzieć. To jest tak, że przed szóstą kto miał jechać do roboty, to pojechał. Robi się cicho, krowy już napojone i wyprowadzone stoją na polach, dzieci jeszcze w łóżkach, trochę tu, trochę tam, bo się budzą co chwilę niespokojne, że zaraz trzeba będzie wstać do szkoły. W krótkim rękawie chłód, ale taki przyjemny, jakby wyjść z zimnej rzeki i przytulić się do nagiego ciała kobiety, ale najpiękniejsze to jest wtedy światło, takiego jeszcze nigdzie w świecie nie widziałem, a przecież byłem tu i tam. Człowiekowi się wydaje, że patrzy przez parę unoszącą się w powietrzu, wszystko trochę zamazane, ale z sekundy na sekundę się rozjaśnia, do tego słychać pszczoły, muchy i tykające w trawie koniki polne. Może i śmiech z tego, co mówię, ale tak właśnie jest. Szedłem wtedy objuczony, bo zlecenie miałem na świnię, w stronę górnego gościńca, tam, gdzie z Pilotem i Andrzejem jeździliśmy na sankach, i po chwili odbiłem w prawo. Jakoś tak lekko mi się szło, zwalniałem kroku, żeby się przyglądać światu, bo mi się wszystko wokoło podobało, pomyślałem nawet, że tu zostanę na zawsze, że Ankę do siebie sprowadzę, pracy jej wcale nie trzeba, z tego, co jest, wyżyjemy. Ja jaką robotę mam, to mam, wypierać się jej nie zamierzałem, ważne, żeby serca do niej nie stracić. Chyba już nigdy więcej w życiu nie czułem tego, co tam, ale nie ma co o tym gadać, potem się wszystko posypało. Pilot stał już w wykopanym metr na metr dole, uśmiechnięty od ucha do ucha, tak mi na początku nie pasował do tego światła, ciszy i ciepła, które powoli gęstniało w powietrzu, ale potem zrozumiałem, że było odwrotnie – pasował jak nigdy.– Ej, Pilot, co ty, kurwa, groby zamiast studni zaczniesz kopać? – krzyknąłem do niego, bo on w takiej dolince stał, a ja na górce. I pomyślałem, że dobre miejsce wybrał. Teren podmokły, może coś z tego będzie.– Za dwa miesiące karpie wpuszczę! – odkrzyknął mi, podniósł łopatę i zamachał nią jak flagą, śmiać się nie przestawał, ostatni raz taki był szczęśliwy na tym motorze, co już mówiłem, tak samo szczerzył bezzębne jak powiedział – równo półtora miesiąca kopał, pod sklep przestał przychodzić, to był znak, że albo w tango poszedł, albo za robotę się wziął. Pomocy żadnej ode mnie i Andrzeja przy kopaniu nie chciał.– Sam muszę, żeby to było najbardziej moje – tłumaczył, a po połowie czerwca nad staw zapraszał. – Jutro przyjdźcie, będziemy wpuszczać karpie, wszystko jest – powiedział, a potem już ani słowa nie pisnął, a chyba ze trzy godziny wtedy pił z się okazało, że nie wszystko było, bo z rana umówił się jeszcze z Jabłonowskim na jazdę do Folusza po ryby, a to kawałek jest, ze dwadzieścia pięć kilometrów od nas. Nie wiem, jak tego chuja uprosił, pewnie mu dał za drogę jak za złoto, ale Jabłonowski zajechał, jak obiecał, wtedy jeszcze milicyjną nyską, żeby za paliwo ze swoich nie płacić, no i pewnie myślał, że beczki z karpiami będzie woził, a Pilot wyszedł z dwoma wiadrami napełnionymi było dla Pilota święto. Widział chyba, że ludzie domy budują, żenią się, rodzą się im dzieci, to on tym swoim stawem chciał się przypodobać życiu. Staw wykopał porządny, nie powiem. Ze dwadzieścia pięć metrów kwadratowych, a dwa i pół głębokości, przynajmniej na oko. Jak przyszedłem późnym popołudniem, to Pilot był jeszcze sam. Stał, wpatrywał się w zamuloną wodę i trzymał w rękach wiadra z rybami.– Jak przyjdzie Andrzej i tamte, to będziemy wpuszczać – powiedział podekscytowany.– A kto jeszcze przyjdzie? – zapytałem.– Takie jedne – powiedział ciszej.– Jakie? Ładne chociaż?– Nie wiem, to Andrzej prosił. Jedna to na pewno…No, bez dwóch zdań Andrzej musiał prosić, bo gdybyś ty, to pies z kulawą nogą by nie przyszedł – pomyślałem, ale muszę powiedzieć, że zaraz mi się wstyd za te myśli zrobiło. Podszedłem do Pilota, który kucnął przy stawie, i poklepałem go po ramieniu, a potem śmielej objąłem, pierwszy i ostatni raz w życiu. Czy ktoś go kiedyś objął z jakimś uczuciem? Może jak się urodził? Choć i to niepewne. Wypuszczano go z domu jak kota, szedł i miał nie wracać.– Twój staw jest najlepszy od Folusza do nas, nikt takiego nigdy sam nie wykopał – powiedziałem mu.– Nawet nie pierdol – odpowiedział zmieszany, ale wyraźnie zadowolony.– Całą prawdę ci schodził z górki chwiejnym krokiem, a za nim jego siostra Henia, czepiająca się go zawsze jak rzep psiego ogona, i trzy dziewczyny, jedna od nas, a dwie z Ołpin. To byli moi najlepsi koledzy: Pilot i Andrzej, i nie było tak, że któregoś bardziej szanowałem, a któregoś mniej. Czasem tylko zazdrościłem Andrzejowi, że jak szliśmy gdzieś na zabawę, to wokół niego zaraz kręciły się panny. No ale jakby nas trzech równo obok siebie ustawić, to przecież gdybym był dziewczyną, nie zastanawiałbym się ani chwili. Andrzej wysoki, szczupły, włosy gęste, ciemne, ręce mocne i gładkie jakieś takie, a oczy dziwnie granatowe, prawie jak mojej Anki – co człowiek w nie popatrzył, to przepadł. Te ręce nie wiem, jak on uchował, chyba wszystko w rękawicach robił, no ale drzewo to można w rękawicach ciąć, a świnię trzeba gołymi rękami przytrzymać, potem wszystko palcami oddzielić, błony, tłuszcz, ścięgna, inaczej się nie da. Ja to bym bardziej na jego miejscu korzystał, co zabawę z inną bym szedł, ale jemu się chyba nie chciało albo serce do tego stracił, a jak już mówiłem – do wszystkiego trzeba mieć serce: i do roboty, i do ruchania. Wszyscy wiedzą, że w takiej małej od Koniecznych się kochał, ale ona dużo młodsza była, chyba z piętnaście lat miała, no to tak nie za bardzo. Dużo ludzie gadali, stary Konieczny się wkurwiał, a jak im potem najmłodsza córka zaginęła, ale nie ta, co on do niej chodził, tylko jeszcze mniejsza, to wszyscy na Andrzeja krzywo patrzyli, choć policja nic udowodnić nie umiała. Mnie już przy tym nie było, za granicą siedziałem, ale o takich sprawach człowiek zawsze się dowie, choćby go i rakietą w kosmos wysłali. Nie wiem, czy o zmarłym można mówić takie rzeczy, ale Andrzejowi to już przed tym raz na jakiś czas się żyć odechciewało. Wtedy szedł się wieszać albo tabletki łykał, parę razy go odratowali, ale ten ostatni, jak już byłem u Niemców, to nie. A tamtą małą znaleźli trzydzieści kilometrów od nas, kto inny ją zabił. Tyle razy o tym myślałem, najczęściej, jak nie mogłem usnąć: co on wtedy miał w głowie, wychodząc w ciemną noc albo zaraz nad ranem, kiedy szukał najgrubszej gałęzi, nie wiem, naprawdę nie wiem. Płakać mu się chciało czy oczy miał suche? A może nic już tam w środku nie było, jak u trupa? To mi się zdaje najbardziej możliwe, bo kiedy się na niego czasami spojrzało, to takie zimno człowieka przechodziło, jakby wyszedł w lutym w samych wtedy nad stawem siedzieliśmy jeszcze we trzech.– Pilot, dawaj te karpie – powiedziałem, bo zauważyłem, że coraz mniej się ruszają w tych po jednym, a miał ich chyba tylko sześć, dwa już ledwo żywe, i chciał, żebyśmy z Andrzejem po jednym też wpuścili. Przejęty był tym wszystkim, widać po nim było, ręce mu się trzęsły i trochę zaczął się jąkać. Poza tym z tej nocy niewiele pamiętam, ale po dwóch tygodniach, w jakąś sobotę, Pilot przyszedł ubrany, ogolony, uczesany i z prawie czystymi paznokciami.– Jedźmy do Ołpin na zabawę, umówiony tam jestem – powiedział pewnym głosem.– Kurwa, Pilot, takie rzeczy, to trzeba wcześniej dawać znać! A z kim żeś tam umówiony, co? – zapytałem.– Jak to z kim, ty już dobrze wiesz z kim, ty się nawet głupio nie dopytuj – odparł obrażony. – A kto nad stawem wtedy był? Już, kurwa, nie pamiętasz?– A, te – odpowiedziałem krótko.– Z jedną – powiedział ciszej. – Ta z jasnymi włosami, kręconymi – dodał.– Ciemno było, nie patrzyłem, która ma jakie włosy, i chuj mnie to obchodzi. Pojedziemy. Się ciesz, że nie mam nic lepszego do Ołpin nie ma za bardzo po co jechać, dość płasko, a ja to na przykład lubię niewielkie górki, a najbardziej lasy pomieszane z wielkimi łąkami, że jak się wychodzi z gęstwiny, to nagle widać dużo światła, kolory, kopy siana, a przy nich oparte grabie, wtedy człowiek przestaje się bać świata, bo wie, że ktoś, choć go nie widać, na pewno tu jest. Nigdy o tym nikomu nie mówiłem, ale potem, jak już wziąłem Pilota i Andrzeja do roboty i za Anką się przeniosłem, to nieraz odpalałem malucha i sam jechałem przed siebie, w takie miejsca, gdzie nic nie ma, żadnego domu, tylko te wystające gdzieniegdzie parę cegieł albo uschnięte jabłonki, co pewnie kiedyś dawały twarde soczyste jabłka, a czyjaś ręka chowała je do koszyka. Jak się w takich miejscach nie było, to trzeba zobaczyć, ja bym tam zostać nie mógł, chyba tylko Andrzej, ale jak ktoś tyle myślał o wieczności, to mu do zbawienia blisko. Może on już ze zmarłym w tej dziwnej ciszy, której zacząłem się bać, pod ramiona szedł, kto wie?W Ołpinach żadnej zabawy nie było, to znaczy była, ale tydzień wcześniej, Pilotowi dni się popierdoliły. Staliśmy na gołym placu koło remizy, gdzie tydzień temu tyle nóg wybijało podobny rytm w tańcu. Wiało, szmatę jakąś wiatr przenosił tam i z powrotem, Pilot chodził wkoło placu, jakby chciał zaczepiać niewidzialnych tańczących, dotykać ich ramion i sprawdzać, czy za którymś razem nie popatrzy na niego ta jego blond piękność. Wracał ze spuszczoną głową, nawet palić nie chciał, wysiadł przed domem bez słowa. Patrzyłem długo we wsteczne lusterko: stał w miejscu, a jego ramiona szybko unosiły się i opadały, chyba miesięcy później, pod koniec zimy, pojechaliśmy we trzech do nie trzeba było długo namawiać, choć myślałem, że z nim będzie najwięcej problemu, bo tam w domu siostra z brzuchem. Coś mi się zdawało, że się będzie bał ją zostawić, ale jak mu powiedziałem, od razu się zgodził. Pod sklepem wtedy staliśmy, to pamiętam – chwilę się tylko zamyślił, ciekawi mnie teraz nad czym, bo popatrzył na mnie i się uśmiechnął, a rzadko mu się to zdarzało. Gdybym mógł go o coś zapytać, to wcale nie o to, co myślał, kiedy się na śmierć szykował, tylko co miał przed oczami tamtej zimy, kiedy zadowolonym głosem powiedział:– już wszystko było obojętne, jak się dowiedział, że tamta dziewczyna do ślubu się zbiera, przepadł, przy stawie tylko siedział, pod sklep już w ogóle nie zachodził, pił na umór i roboty żadnej nie chciał brać. Bywało, żeśmy go z Andrzejem do domu zanosili – lekki był jak dziecko, a jeszcze cały czas chudł i żółtawy się zrobił. Wsadziliśmy go wtedy do auta, myśleliśmy, że w lesie trochę porobi, klimat mu się zmieni, to zapomni, ale po miesiącu był z powrotem, a dwa tygodnie później wyłowili go ze po pijaku się utopił? A może specjalnie wszedł na cienki lód? Nie wiem. Mnie się wydaje, że wysiadł z samolotu i chciał sprawdzić, co pod wodą słychać, tak to sobie tłumaczę – że może już nie pilotem, a płetwonurkiem chciał zostać?Na pogrzeb nie pojechałem, Andrzej też nic o tym nie mówił, nawet myślałem, że coś zagada, ale nie. Może z nim byłoby mi raźniej jechać, ale myśmy wtedy mniej za sobą byli, mnie też coś od środka żarło, każdy miał swoje. Pamiętam, że jak przyszedł ten dzień i ta godzina, kiedy Pilota do grobu mieli włożyć, to najgłośniej jak się dało włączyłem w aucie radio, żeby nie słyszeć tej kurewskiej później wsiadłem w pomarańczowego malucha i tyle aż po dziś dzień mnie widzieli. Staw już całkiem zarośnięty, dziurę po nim ktoś zasypał, można się przejść w tamtą stronę i zobaczyć – asfalt zrobili na górny gościniec, aut za dużo, żeby dzieciaki mogły zjeżdżać na sankach, ale woda w miejscu po Pilotowym stawie cały czas chlupie.
Białe noce (opowiadanie) Z Wikipedii, wolnej encyklopedii . Białe noce (ros. Белые ночи) – opowiadanie Fiodora Dostojewskiego wydane w 1848.
Wakacje w Norwegii. Sezon na dni polarne. To, co wyróżnia Norwegię spośród innych krajów europejskich to niezwykłe światło. Latem słońce nigdy nie zachodzi, a to oznacza, że nawet w nocy jest widno. To czas białych nocy. Dzień polarny, który latem można obserwować za obszarem Koła Podbiegunowego to wyjątkowe zjawisko. Dla wielu turystów stanowi jeden z głównych motywów podróży do Norwegii. Sezon na dni polarne zależy od tego, jak daleko na północ się udamy. Na wysokości Koła Podbiegunowego w okręgu Nordland białe noce można obserwować od 12 czerwca do 1 lipca, na Przylądku Północnym w Finnmarku od 14 maja do 29 lipca, a na Biegunie Północnym słońce nie zachodzi przez sześć miesięcy. – Przyjedź tego lata na wakacje do Norwegii, a będziesz świadkiem przedstawienia przygotowanego przez samą naturę. W zimie zorze polarne przyciągają turystów do najdalej na północ wysuniętych regionów Norwegii, a w letnich miesiącach nie można przegapić wspaniałych białych nocy – mówi norweski dyrektor do spraw turystyki, Per-Arne Tuftin. Gdzie wstaje i zachodzi słońce? Na Przylądku Północnym w Norwegii Przylądek Północny jest uważany przez wielu za najlepsze miejsce w Norwegii do oglądania dnia polarnego. Jako punkt wysunięty najdalej na północ Europy, znajdujący się na szerokości 71° 10° 21°, Przylądek Północny jest unikalny – jego wyjątkowość docenią szczególnie entuzjaści fotografii. Archipelagi Lofotów i Vesterålen również oferują wiele atrakcji, a Hammerfest - najbardziej wysunięte na północ miasto na świecie oraz Tromsø nazywane Bramą Arktyki, są dobrą alternatywą dla tych, którzy preferują bardziej "miejskie" klimaty. Koło podbiegunowe czyli atrakcje Norwegii Wystawiając twarz na promienie polarnego słońca, od razu poczujesz przypływ energii. A tutejsza natura oferuje mnóstwo ekscytujących zajęć i atrakcji. Może warto zagrać w golfa przy polarnym świetle na wysuniętym najdalej na północ, 18-dołkowym polu golfowym? Jeśli jesteś typem aktywnego sportowca, to możesz wziąć udział w najdalej na północ wysuniętym maratonie organizowanym co roku w Tromsø. Biegacze z całego świata rywalizują ze sobą w nocnym biegu, oświetleni promieniami słońca – taki jest urok dnia polarnego. Innym znakomitym sposobem na poznanie arktycznej przyrody Północnej Norwegii są piesze wędrówki w czasie dnia polarnego. Wyjątkowe światło późnym wieczorem lub wcześnie rano nadaje górom magiczny blask – to wymarzona sceneria dla szukających bliskiego kontaktu z naturą. Jak mówią lokalne opowieści, ponoć ryby biorą najlepiej w nocy. A zatem, wędkowanie w świetle dnia polarnego to nie tylko świetny sposób na relaks, lecz także czas na dobre branie. Długość linii brzegowej Norwegii stwarza niepowtarzalną okazję przeżycia cudownych chwil na pokładzie statku, a możliwość obserwowania światła dnia polarnego czyni rejs jeszcze bardziej atrakcyjnym. Wśród najbardziej popularnych portów Norwegii Północnej są Przylądek Północny, Svalbard i Lofoty. Niezależnie od wybranego pomysłu na wakacje, natura Norwegii urzeknie każdego, napełniając go radością i energią. Konrad Konieczny ​fot. Bjarne Riesto Porozmawiaj o tym na FORUM ❯ Białe noce są naturalnym zjawiskiem, podczas których przez całą noc jest jasno. Występują one naszym latem powyżej równoleżnika 57° N na półkuli północnej (lub naszą zimą powyżej równoleżnika 57° S na półkuli południowej), a więc w pobliżu kół podbiegunowych. Islandia leży pomiędzy równoleżnikami 63°24′ – 66 Zabrzmi to może banalnie, drodzy Państwo, ale przez pierwszych kilka lat mojej czytelniczej kariery bałem się lektur spoza tak zwanego fantastycznego getta. Powód był bardzo prosty: wydawało mi się (a nie było to przecież wydawanie się zupełnie bezpodstawne, bo jakiś szkolny kanon istniał i sumiennie się z nim do pewnego momentu zapoznawałem), że książki, w których nie ma bohaterów o nadnaturalnych zdolnościach, są nudne. I choć myśl to banalna, to wyleczenie się z niej zajęło mi mnóstwo czasu. „Białe noce” są leczenia tego ukoronowaniem – to opowieść o postaciach i miejscu na pozór zupełnie zwyczajnych, a jednak niesamowicie w otwarte karty i przyznam, że w prozatorskim debiucie Urszuli Honek podoba mi się właściwie wszystko. Przede wszystkim to, skąd te kilkanaście krótkich opowiadań się wzięło: autorka wyrwała pewien fragment mniej lub bardziej współczesnej Polski z mapy i uczyniła go krainą mroczną i magiczną. Zakrzykną pewnie Państwo w oburzeniu: przecież miało być zwyczajnie! I jest – to zbiór prościutkich, powszednich historii, które tylko czasem sięgają po motywy rodem z literatury wiktoriańskiej. Ich siła tkwi w tym, że oczarowują przedziwnym połączeniem prozaicznej codzienności oraz czającej się tuż za rogiem tajemnicy – związanej najczęściej ze śmiercią. Ludzie u Honek żyją i umierają, a absurdalna prostota tego niepodważalnego cyklu za sprawą kolejnych splotów wydarzeń oraz metafor zostaje bezlitośnie obnażona. Umieranie jest tu czymś tak zwyczajnym, jak przejażdżka tej wizji dodaje spójność opowiadań: na początku nieoczywista, ale koniec końców niepodlegająca dyskusji. Przy lekturze pierwszych dwóch czy trzech tekstów czytelnik może się jeszcze zastanawiać, czy wszyscy ci bohaterowie zamieszkują jeden świat – nie w znaczeniu metaforycznym, bo że ich codziennościami rządzą te same zasady, widać na pierwszy rzut oka, ale geograficznym: czy spotykają się na ulicach, czy znają się, czy rozmawiają ze sobą. W pewnym momencie jasne staje się, że na wszystkie te pytania można odpowiedzieć twierdząco, a wioska jawi się jako siedlisko głębokich tajemnic, gdzie żywi wydają się mniej konkretni niż umarli. Odbiorca zdaje sobie sprawę, że na wpół świadomie zanurzył się w opowieść o całej grupie ludzi, których nie czekało nic poza codziennością – i śmiercią. To wcale nie tak oczywiste – wszak często po literaturze oczekujemy wielkich historii, wielkich emocji i wielkich zachwytów. A tutaj? Tutaj dominuje właśnie ich brak (może poza zachwytami, bo ja zostałem przez tę literaturę porwany). Efekt tej niezwyczajnej zwyczajności wzmacnia niesamowity język – język charakterystyczny, mocny, stylizowany; daleki od tego, co uznaje się dziś za „przezroczysty” standard. Dzięki plastycznemu i zaskakującemu pióru autorki odbiorca zostaje przez „Białe noce” więcej mogę o tej krótkiej książeczce napisać? Nic ponad to, że polecam ją z całego serca. To jeden z najlepszych i najbardziej poruszających polskich debiutów ostatnich lat. Mam nadzieję, że Urszula Honek w swoich kolejnych tekstach potwierdzi niebagatelny talent, który widać na każdej pojedynczej stronie „Białych nocy”.Bartosz Szczyżański
Białe noce można zaobserwować wiosną i latem w strefach podbiegunowych oraz w tych częściach stref umiarkowanych, które położone są w pobliżu kół podbiegunowych. Nie ma ostrej granicy strefy, w której zjawisko białych nocy jest obserwowane.
Lista słów najlepiej pasujących do określenia "nad nią latem białe noce":NEWARZEKAZIMAUPAPANAMAPOGODALATARNIASTOKROTKAEWALIPANAREWRAWANAUKAOSAKAPAROPAROSJAOJCZYZNAKACZKARPA Zastanów się nad streszczeniem historii "Białe noce" Dostojewskiego. Gatunek tego utworu został określony przez samego pisarza jako "sentymentalna powieść". Jednak w formie "Białych nocy" - historia. Należy do cyklu opowiadań i opowiadań, które powstały w Petersburgu, zanim Fiodor Michajłowicz został skazany w sprawie petrasowiczów.

Wikipedia opisuje Białe noce jako cykliczne zjawisko astronomiczne występujące na dużych szerokościach geograficznych, polegające na tym, że w pewnym okresie roku w nocy nie zapadają całkowite ciemności, czyli zmierzch przechodzi bezpośrednio w brzask. Podczas białych nocy tarcza słoneczna chowa się pod horyzontem, ale dość płytko. Zjawisko rozproszenia światła w górnych warstwach atmosfery sprawia, że niebo pozostaje jasne. Białe noce można zaobserwować wiosną i latem w strefach podbiegunowych oraz w tych częściach stref umiarkowanych, które położone są w pobliżu kół podbiegunowych. Nie ma ostrej granicy strefy, w której zjawisko białych nocy jest obserwowane. W północnych rejonach Polski w okolicach przesilenia letniego występują tzw. białe noce żeglarskie, gdy Słońce chowa się za horyzontem mniej niż 12°. Natomiast na terenie całej Polski latem występują białe noce astronomiczne, gdy nie występuje noc astronomiczna, tj. Słońce chowa się za horyzontem mniej niż 18°. Stanowi to utrudnienie dla obserwacji astronomicznych. Zagadnienie białych nocy obrazowo opisuje też Karol Wójcicki z fanpage'a "Z głową w gwiazdach": "Okazuje się że na naszej szerokości geograficznej w okolicach przesilenia letniego (20 czerwca 2020 23:43) Słońce zachodzi na tak krótki czas, że nie jest w stanie osiągnąć głębokości wystarczającej do zaistnienia nocy astronomicznej. Z tego powodu mamy nocą długi zmierzch przechodzący płynnie w świt. Taką sytuacje nazywamy białą nocą. W jej czasie nad północnym horyzontem cały czas możemy dostrzec poświatę słoneczną, a niebo ani na chwile nie robi się idealnie ciemne. W konsekwencji w czasie takich krótkich i jasnych "nocy" na niebie widzimy zdecydowanie mniej gwiazd." Kiedy obserwować białe noce w Koszalinie i Zachodniopomorskiem? Okres białych nocy w naszym regionie zaczyna się 14 maja i potrwa do 29 lipca. Oznacza to, że trwa wyjątkowo długo. Dodatkowo mamy zdecydowanie lepsze warunki do jego podziwiania. Wystarczy wybrać się nad morze podczas przesilenia letniego i spędzić ciepłą noc na plaży, obserwując północny horyzont. Dobrym miejscem do obserwacji białych nocy, położonym nieco bliżej Koszalina, mogą być np. okolice jeziora Jamno. Czytaj Super Express bez wychodzenia z domu. Kup bezpiecznie Super Express KLIKNIJ tutaj "Ę", "em" czy "en"? Pytanie 1 z 12 Wskaż poprawną pisownię: Super Raport 14 V (goście: Kamiński, Simon)

W98l. 144 9 93 420 490 294 124 121 233

nad nią latem białe noce